Polski Londyn
Zbigniew x Eadlyn
Spływający pod czole zimny pot pomaga mi w dalszym ciągu spoglądać trzeźwo na tę całą, popieprzoną sytuację. To wszystko jest tak realne, że nie mogę uwierzyć, że nie jest fikcją. Ci ludzie, których nigdy nie było, a teraz gromadzą się tutaj niczym najlepsi przyjaciele. Stroje, które nigdy nie powinny dla niej być wyciągnięte z szafy, a jednak teraz prezentują swoje okazałości na zeszczuplałych z boleści ciałach stąpających po udeptanym piasku. Nie mam siły patrzeć na wykrzywione w lamentacyjne pozy twarze, których serca biją w normalnych rytmie. Gra, to wszystko to kłamstwo. Gdyby nie liczyć kilku osób, których dałoby się policzyć na palcach jednej ręki, nikogo nie powinno tutaj być. Nie było ich, gdy byli potrzebni, nie interesowali się, co działo się z nią przez ten cały czas, przez te trzy lata.
- Wszystko będzie dobrze. - tylko dla niej jestem w stanie to wytrzymać. Wiem, że tak trzeba. Tak wypada. Ale najchętniej znowu bym uciekł. Zostawiłbym to wszystko jak wtedy, przed przylotem do Londynu, w moich starym życiu.
Czuję jak jej wychudzona podobnie jak ciało dłoń zaciska się z całej siły na moim ramieniu. Niewidzialna moc, którą mi daje jest nieoceniona. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co by się stało, gdybym nigdy jej nie spotkał? Czy byłbym szczęśliwy z blondynką, która właśnie przemierza cmentarny chodnik i zmierza w moim kierunku? Mam wątpliwości, ale przecież tylko głupiec ich nie ma. Nie rozpamiętuję, nie gdybam, bo się boję. Zwyczajnie w świecie się boję, tego, że gdzieś popełniłem błąd, że coś mogłem zrobić lepiej, że mogłem ci jakoś pomóc. Ale gdybym wtedy, 12 kwietnia nie przyjechał do ciebie na herbatę niczego by nie było. Żyłbym jak w więziennej celi, nieświadomy, z jakim koszmarem się zmagasz. Jak wiele poświęcasz, żebym był szczęśliwy. To była moja jedyna dobra decyzja, która wynikła jedynie z przypadku.
- Zbyszek? - delikatny głos pieści moje ranione twoim krzykiem uszy. Obracam się niepewny mojej zgarbionej postawy, moich przekrwawionych od płaczu oczu, niczego. Blondynka patrzy na mnie zaciskając mocno wargi, widzę jak bardzo jest przybita. Nic nie mówi, tylko przytula mnie z całych sił. Chciałbym jej powiedzieć tyle słów, ale dźwięk zamiera mi w gardle.
- Dziękuję, że przyszłaś. Ona by tego chciała. - udaje mi się wykrztusić po chwili. Dziwnie się czuję mówić o tobie w taki sposób. Dziwnie czuję się z myślą, że zaraz nie zadzwonisz, że nie zaproponujesz mi ciasta, że nie zobaczysz jak gram, że cię już nie ma.
- Nie mogłam zostać w Warszawie, jesteśmy przyjaciółmi. - mówi z delikatnym uśmiechem. Taka przyjaciółka to skarb, a przecież miała święte prawo do znienawidzenia mnie, do mordy, gdy tylko nadarzyła się taka okazja.
Szeptam ciche „dziękuję”, gdy podchodzi do wykopanego w ziemi dołu i wrzuca do niego białą różę. Tak bardzo je lubiłaś prawda? Przymykam oczy i dopiero teraz dociera do mnie jak bardzo męczące były dla mnie ostatnie dni. Czuję ból w każdej komórce ciała, rozrywający i niedający się pokonać. To wszystko staje się przeszłością, nie jestem w stanie zatrzymać czasu, choć tak bardzo tego pragnę. To miejsce nie powinno być świadkiem takich pożegnań, nie powinno być miejscem naszego pożegnania. Ta bajka powinna mieć inne zakończenie.
Wracam do rzeczywistości, dopiero w momencie, gdy ktoś ciągnie mnie za rękaw czarnej jak wszystko wokół, marynarki. Spoglądam w dół i staram się wygiąć usta w coś na kształt uśmiechu, jednak sądząc po minie dziecko nie wychodzi mi to za dobrze.
-Tato, mama źle się poczuła i pojechała z ciocią Lilką do szpitala. - czteroletni chłopiec mówi z przejęciem, a strach maluje się w jego szarych jak stal oczach.
I ja momentalnie czuję się podobnie. W tym całym ferworze zmartwień zapomniałem, że jest ktoś, dla kogo muszę być silny. Poczułem się jak dziecko, gdy zobaczyłem mahoniową trumnę, chciałem się rozpłakać. Powinienem być bardziej odpowiedzialny. Jestem już dorosły. Truchleję na myśl, że i im może stać się krzywda. Nie mogę do tego dopuścić.
- Młody, do samochodu! - biorę bruneta za rękę i ciągnę w stronę parkingu. Nie liczy się już tłum gapiów, który pewnie właśnie komentuje moje niesubordynowane zachowanie. Ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Ty zawsze będziesz ponad to. Przepraszam mamo, ale muszę być przy niej w tej chwili. Przy nich. A wiesz, co jest najgorsze? Że nie poznasz wnuka, choć wiem, że małego pokochałaś jak swojego.
***
Z trzaskiem zamknąłem drzwi samochodu zupełnie nie dbając o rzecz, przecież w moim życiu najcenniejszą. Ten samochód był od trzech miesięcy, czyli od wyjazdu z salonu, moim oczkiem w głowie. Nie znalazłabyś na nim ani jednego grama kurzu o ryskach nie wspominając, ale tym razem było inaczej. Czułem jak gniew pulsuje w moich skroniach, ale nie mogłem się uwolnić od myśli, że to wszystko powinno zakończyć się inaczej. Przegraliśmy, zwyciężając ponieśliśmy klęskę, ja przegrałem tę walkę, którąś z kolei. Siódme miejsce nie było szczytem marzeń, przecież mierzyliśmy w podium. Dzika kartka do Ligii Mistrzów podsyciła tylko nasze wyobraźnię, bo przecież nie raz widziałem na swojej szyi medal, którego jednak nigdy tam nie będzie. Spędziłem w Jastrzębiu tylko jeden sezon, ale dawałem z siebie wszystko. Jak widać nie wystarczyło, nie tego wtedy oczekiwałem. Trenerzy cieszyli się z wygranej z Olsztynem, jednak mi nie było do śmiechu. Zwyciężyliśmy w tym meczu, ale przegraliśmy całą resztę. Zostałem z tym sam, nie było ciebie. Wiem, że miałaś bilet na pociąg, ale najwidoczniej do niego nie wsiadłaś. Potrzebowałem twojego wsparcia, dumy w twoim spojrzeniu, że jestem twoim synem. Czy to naprawdę tak wiele?
Nie wiem, na kogo byłem w tamtym momencie bardziej zły. Na siebie, że nie umiałem pozbyć się przyziemnych problemów i skupić na grze czy na ciebie, że mnie zawiodłaś. Tak mamo, zawiodłaś mnie. Nie zmuszałem cię po odejściu ojca, żebyś wychodziła z domu, pozwoliłem ci zamknąć się w czterech ścianach twojego domu na warszawskiej Białołęce. Wiedziałem, jakie to było dla ciebie ciężkie. Spojrzenia sąsiadów zza równo przyciętych berberysów, gdy ojciec pakował do bagażnika czarnego lexusa ostatnie kartony i walizki, pytania od rodziny, dlaczego wyszło tak, a nie inaczej, moje namowy, abyś przeniosła się gdzieś bliżej. Starałem się nie naciskać, nie ciągnąłem cię w siatkarski świat, bo wiedziałem, że nie chciałaś w nim być, ale obiecałaś. Obiecałaś, że ten jedyny raz przyjedziesz na mecz Jastrzębskiego Węgla i zobaczysz jak gram. Muszę przyznać, że ku zdziwieniu Magdy z dnia na dzień miałem na twarzy coraz większy uśmiech. Było coraz bliżej meczu, coraz bliżej spotkania z tobą. Nie byłem idealnym synem, bo przecież często nie miałem czasu do ciebie zadzwonić o odwiedzinach nie mówiąc, ale na tamten mecz cieszyłem się jak wtedy, kiedy po raz pierwszy przyszłaś zadowolona z zebrania w szkole podstawowej. To dla ciebie nie pakowałem się w tarapaty, to dla ciebie ślęczałem do późna nad fizyką i matematyką. Chciałem, abyś była ze mnie dumna. To, dlatego, gdy zobaczyłem puste miejsce na trybunach, miejsce, w którym powinnaś siedzieć ty, coś zakuło mnie w okolicach mostku.
Nie mogłem wrócić w takim stanie, bo nie chciałem się narażać na zbędne pytania mieszkającej ze mną blondynki. Wiedziałem, że w pewnym momencie bym nie wytrzymał i po prostu wykrzyczałbym jej w twarz o kilka słów za dużo, co ostatnio zdarzało się coraz częściej. Nie mogłem znieść jej spojrzenia, gdy wracałem trochę później niż zwykle, słów, gdy nieumyślnie zrobiłem coś nie tak, jak sobie to zaplanowała. Magdalena Zawadzka była naprawdę wspaniałą osobą, ale po blisko dwóch latach naszego związku czułem się po prostu zmęczony. Nie wiedziałem nawet, czy dalej ją kocham, czy jestem z nią tylko z poczucia obowiązku i przyzwyczajenia. Czułem się jej coś winny, ponieważ to dla mnie, na moje słowa, rzuciła życia w stolicy i przeniosła się na południe kraju. W ciągu tygodnia, od powrotu z wymarzonych wakacji w Tajlandii, na których podczas jednej z kolacji zapytałem czy chciałaby ze mną zamieszkać w Jastrzębiu, ona zmieniła uczelnię, wynajęła mieszkanie i złożyła wymówienie w pracy. Byłem wtedy pod ogromnym wrażeniem, ale gdy się wprowadziła życie było zupełnie inne. Już wcześniej pomieszkiwała u mnie przez kilka do kilkunastu tygodniu, ale teraz miała zostać na dużo dłużej. Mam wrażenie, że wszystko byłoby dobrze, gdybym pewnego wieczoru nie wyszedł z kolegami z drużyny na piwo. Od tamtego piątku miała pretensje dosłownie o wszystko, a ja nie umiałem sobie z tym poradzić. Zresztą jak z większą ilością rzeczy, ale przecież nie byłem w stanie się wtedy do tego przyznać.
Spacerując wokół osiedla, na którym znajdowało się przydzielone mi przez klub mieszkanie próbowałem ochłonąć. Nie zwracałem większej uwagi na coraz chłodniejszą temperaturę oraz przeszywający mnie na wskroś wiatr. Obracałem w dłoniach telefon komórkowy walcząc z samym sobą. Chciałem do ciebie zadzwonić i usłyszeć, choć słowo wyjaśnień, a z drugiej strony obawiałem się tej rozmowy. Bardzo rzadko nie dotrzymywałaś słowa, a gdy nie było cię na meczu dzwoniłaś kilkanaście minut po zakończonym spotkaniu. Wiem, że nie chciałaś mi sprawić przykrości, ale wiem też ile musiało cię to kosztować, bo nigdy nie przepadałaś za moim zawodem. Zerknąłem na zegarek, który uświadomił mi, że krążę tak w kółko od ponad dwóch godzin. Z głośnym westchnieniem zawróciłem i skierowałem się w stronę klatki schodowej. Czułem, że czeka mnie rozmowa ze zniecierpliwioną blondynką, ale ja dalej nie byłem na nią gotowy. Dalej czułem jak bardzo drżące są moje dłonie oraz jak mocno spięte od gniewu i przygnębienia jest moje ciało.
W trakcie przemierzania kolejnych schodów udało mi się wydostać z kieszeni kurtki komplet kluczy z zawieszką w kształcie londyńskiego Big Bena, który przywiozłem z ostatniej wizyty w stolicy Wielkiej Brytanii, kilka lat temu. Londyn był dla mnie miastem idealnym. Uwielbiałem tamtejszą kuchnię, kulturę i wszystko inne od momentu, gdy po raz pierwszy, blisko dziesięć lat temu pierwszy raz postawiłem stopy na płycie brytyjskiego lotniska. Gdy tylko miałem okazję i chwilę wolnego kupowałem bilety i leciałem tam odpocząć, zdystansować się od tego, co działo się w klubach, w rodzinie. Ale ostatni raz byłem tam prawie trzy lata temu, ponieważ kilka miesięcy po powrocie poznałem Magdę. Moja ukochana nie pałała sympatią do Anglików oraz tamtejszej mało słonecznej pogody. Prawie codziennie obiecywałem sobie, że w najbliższej przyszłości się tam wybiorę po raz kolejny. Pogrążony w swoich własnych myślach ledwo trafiłem w zamek znajdujący się w drzwiach, ale niedane mi było samodzielnie ich otworzyć.
- Wreszcie raczyłeś się pojawić - warknęła przez zaciśnięte zęby moja współlokatorka. Widziałem jak mocno zaciska pomalowane na biało paznokcie w zielone jabłko kupione przeze mnie rano na śniadanie. Wpatrywała się we mnie z zaciętością, jednak po chwili złość zastąpiło zdziwienie i dezorientacja. - Jesteś sam?
Mruknąłem pod nosem jedno ze znanych większości rodzaju ludzkiego niecenzuralnych słów. Byłem mile zdziwiony jak szybko to zauważyła, ba radowałem się, że pamiętała o jej przejeździe.
- Jak widać. - odwarknąłem podobnym do niej tonem, a przecież w ostatnim czasie rozmawialiśmy tylko w taki sposób. Wyminąłem ją i wszedłem do wyłożonej ciemnymi płytkami kuchni, aby sięgnąć po szklankę z lodowatą wodą. Liczyłem, że to przyniesie mi względną ulgę. Krok za mną, niczym cień chodziła Magda jakby licząc ja słowa wyjaśnienia. Gdy spoglądałem na idące spać miasto, ona opadła na metalowe krzesło, a z jej pomalowanych różową pomadką ust wydobyło się pełne frustracji westchnienie. -Uprzedzając twoje pytanie nie wiem, dlaczego nie przyjechała.
Rzuciłem jej znaczące spojrzenie, jednak ona nie zerwała kontaktu wzrokowe tak jak przypuszczałem. Wpatrywała się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy w myślach ważąc słowa, które chciała wypowiedzieć. Uniosłem brew ponaglając ją, jednak nie przejęła się tym zbyt, jedynie przeczesała rękę opadające na oczy blond kosmyki.
- Może i ona miała ciebie dość - mruknęła odrywając listki ze stojącej na drewnianym stole rośliny. Miałem wrażenie jakby uderzyła mnie w twarz. Patrzyła mi prosto w oczy, a ja byłem pewnie, że nie był to omam słuchowy. Ona powiedziała to na głos i z całkowitą pewnością i kontrolą. Poczułem jak mocno spinam mięśnie próbując opanować przypływ adrenaliny.
- Masz mnie dość? Zgoda. - warknąłem i wyszedłem z pomieszczenia. Jeśli tego chce to bardzo proszę. Nic na siłę panno Zawadzka.
Trzasnąłem drzwiami od sypialni przeklinając cienkie ściany jastrzębskiego lokum. Sąsiedzi znowu będą rzucać zaciekawione i zniesmaczone spojrzenia. Ale wiedziałem, że nie wszystkim da się dogodzić. Gwałtownym ruchem otworzyłem szafę i wyciągnąłem z niej grubszą bluzę. Miałem dość, zwyczajnie dość. Zgarnąłem do kieszeni portfel i kilka najpotrzebniejszych rzeczy, aby chwilę później pojawić się w korytarzu mieszkania.
- Zbyszek - dziewczyna chyba zdała sobie sprawę, że jej słowa podziałały na mnie jak płachta na byka. Próbowała to naprawić, złagodzić, ale gdyby to się nie wydarzyło to wybuch nastąpiłby później. To jak z rozbiorami Polski - nastąpiły, ale mogły się odbyć przecież już wcześniej. Nie chciałem tego przeciągać.
- Jadę do Warszawy. Nie wiem, kiedy wrócę - powiedziałem chwytając w dłoń zdjęta kwadrans wcześniej kurtkę.
Kiwnęła tylko głową, bo znała mnie na tyle, że wiedziała, że gdy coś postanowię to zrobię to nawet po przysłowiowych trupach. Tak zostałem wychowany, a siatkówka i inne sporty po prostu utwierdziły mnie w przekonaniu, że taki muszę być, bo inaczej inni mnie zdeptają z ziemią.
Nie chcąc robić jeszcze większego przedstawienia zamknąłem delikatnie drzwi i w przeciągu kilku chwil zbiegłem po schodach przed zamieszkiwany przeze mnie blok. Od razu podszedłem do samochodu i odpaliłem silnik. Potrzebowałem prędkości, potrzebowałem wolności, potrzebowałem matczynego ciasta oraz kawy w kubku, który miałem od dziecka. Wtedy nie istniały dla mnie żadne ograniczenia, miałem w głębokim poważaniu innych kierowców. Chciałem po prostu jak najszybciej dojechać do tej pieprzonej stolicy i odetchnąć pełną piersią. Bez ograniczeń.
Rozwijałem prędkości znacznie wyższe niż te dozwolone i jeśli złapałby mnie patrol podczas tej czterogodzinnej szalonej jeździe, prawa jazdy nie odzyskałbym już nigdy, bo złamałem chyba większość z obowiązujących przepisów. Nie miałem głowy, aby poinformować moją rodzicielkę o planowanej wizycie, bo w uszach wciąż miałem słowa mojej dziewczyny. Jej wzrok, którym nigdy wcześniej mnie nie obdarzyła i ta szczerość, która biła z jej oczu była dla mnie przerażająca. Czy stałem się potworem? Przecież nie robiłem nic innego niż podczas ostatnich kilku lat. Może to ona się zmieniła? Może oboje zobaczyliśmy, że mamy inne systemy wartości? Nie miałem kluczy od bramy rodzinnego domu, więc musiałem zaparkować na ulicznym parkingu. W ciągu kilku chwil udało mi się dostać przed drzwi wejściowe. Jak dobrze, że mama dalej zostawiała otwarta boczną furtkę. To właśnie nią wydostawałem się z domu na całonocne imprezy w liceum. Czasem miałem wrażenie, że doskonale o tym wiedziałam, jednak nic nie mówiłaś. Stanowczym ruchem nacisnąłem klamkę, która ku mojemu zdziwieniu otworzyła się bez trudu. Przecież zawsze, gdy byłaś sama zamykałaś drzwi. Zawsze.
Starając się zachowywać jak najciszej skierowałem się w stronę salonu, jednak słysząc męski głos zatrzymałem się w połowie drogi. Nie wiedziałem, do kogo należał, ale nie chciałem przerywać. Wychylając się delikatnie zza rogu widziałem, że siedzisz na krześle. Cała i zdrowa. Wtedy z serca spadł mi ten metaforyczny kamień, byłaś bezpieczna.
- Pani Danuto, możemy spróbować chemioterapii, ale niczego nie mogę obiecać. Wie pani, w jakim stanie jest pani organizm, więc to może nie przynieść rezultatów. Trzustka już prawie nie funkcjonuje, a przerzuty pojawiły się też na… - mówił, a ja czułem jak się kurczę. Nie panowałem nad sobą, nie mogłem dojść do głosu zdrowemu rozumowi. Łzy spływały mi po policzkach mocząc podłogowe płytki w całym przedpokoju. Cofałem się coraz bardziej, aby gdy tylko poczułem na plecach opór drzwi puścić się biegiem przez wysypaną kamykami ścieżkę.
Rak. Nie przyjechałaś, bo jesteś śmiertelnie chora. Nie, dlatego, że nie chciałaś. Nie przyjechałaś, bo twój świat się zawalił. Byłem na siebie zły, że pomyślałem, że mnie olałaś dla jakiegoś wernisażu czy czegoś podobnego. Nie mogłem tego pojąć. Nie mogłem tutaj dłużej zostać. Nie mogłem ci teraz spojrzeć w oczy, nie umiałem. Ale nie miałem też gdzie pojechać. Jeżdżąc po warszawskich ulicach po głowie kołatało mi po głowie tylko jedno miejsce. Moja ostatnia ostoja.
Zawróciłem samochód w stronę lotniska, modląc się w duchu o wolny bilet na najbliższy lot do Londynu. To moja jedyna deska ratunku na przetrwanie.
***
Od momentu przekroczenia progu portu lotniczego Heathrow czułem się o wiele lepiej. Wszystkie emocje opadły, a ja czułem się wyciszony świszczącym w uszach wiatrem. Zapiąłem mocniej granatową kurtkę, której noszenie o tej porze w Polsce wydawało się wielu osobom przesadą. Z delikatnym uśmiechem na ustach spacerowałem wzdłuż szeregu czekających na klientów taksówek i lustrując badawczym wzrokiem popijając kawę taksówkarzy. Chłonąłem te pozornie błahe rzeczy, chciałem sobie przypomnieć jak najwięcej z poprzednich wizyt. Tęskniłem za tym miastem, za tłumem wiecznie spieszących się ludzi, za różnorodnością kultur, za lekko wzburzoną Tamizą za oknem hotelowego pokoju, za tym wszystkim, czego pozbawił mnie związek z Magdą. Za Anglią, za Londynem, za wolnością, za spontanicznością. Wyciągnąłem z kieszeni spodni telefon komórkowy i odczytałem wiadomość od Zawadzkiej, w której groziła, że z nami koniec, jeśli nie wrócę do domu.
- Trzeba było zakończyć to już dawno. - mruknąłem pod nosem wrzucając telefon do sportowej torby, która była jedynym przedmiotem, jaki miałem ze sobą. Dusiłem się w tym związku, nie czułem się sobą. A przecież kiedyś było tak dobrze. Nie wiedziałem, co i dlaczego się popsuło, ale cieszyłem się, że zorientowałem się teraz niż gdybyśmy byli dziesięć lat po ślubie.
Uśmiechnąłem się do jednego z szczupłych mężczyzn pijących kawę z automatu znajdującego się na parkingu lotniska i zapytałem, czy zawiezie mnie do centrum. Przytaknął mi głową i już po chwili zatopiłem się w czeluściach tylnej kanapy odrestaurowanego samochodu. Wpatrywałem się w migające za oknami domy, w ludzi śpieszących się do różnych ważniejszych lub mniej ważnych czynności i miałem ochotę, aby czas się zatrzymał. Aby ci przechodnie, choć na chwilę się zatrzymali, aby zobaczyli ile można stracić przez pośpiech, ilu rzeczy można nie zauważyć, ile prze przegapić. Mogłem zostać unicestwiony w tym jednym momencie, siedzący na skórzanej sofie samochodu, wdychających zapach wanilii, palonej kawy i papierosów, który wypełniał wnętrze auta.
To miasto było mi tak dobrze znane, a przecież byłem tutaj tak dawno. Ale przecież najważniejsze rzeczy się nie zmieniają. Londyn się zmieniał z dnia na dzień, z człowieka na człowieka, z pomysł na pomysł, ale jego atmosfera i wszystkie moje skojarzenia z nim się nie zmienią. Ja też się przecież zmieniłem, przybyło mi kilka lat, przybyło doświadczenia, ale dalej jestem tym samym Zbigniewem Bartmanem, którego największą miłością są naleśniki z sosem czekoladowym. Czy to nie chodzi o to, żeby zmieniając się nie zatracić pierwowzoru?
- Katedra świętego Pawła w Londynie, proszę bardzo. - powiedział kierowca zatrzymując się obok starej świątyni. Mruknąłem ciche „dziękuję” i rzuciłem mężczyźnie kilka banknotów na wystawioną po zapłatę dłoń. Teraz musiałem odetchnąć, musiałem zapomnieć, musiałem zacząć od nowa.
***
Z głębokim westchnieniem opadłem na pomalowaną na biało ławkę w oddalonym od centrum o kilkanaście kilometrów parku. Potrzebowałem chwili wytchnienia, ponieważ nie miałem siły na chodzenie po zatłoczonych chodnikach. Odwiedziłem już wszystkie miejsca, które tak dobrze pamiętałem, jednak dopiero, gdy zaczęło się ściemniać poczułem jak bardzo jest mi źle.
W uszach odbijały mi się słowa lekarza, które przypadkowo usłyszałem. Gdyby przyjechał trochę później, pewnie nigdy bym się o tym nie dowiedział, ale przyjechałem wcześniej. Gdybym zapukał pewnie też potoczyło się to wszystko inaczej, ale może to przeznaczenie tak chciało? Może miałem się o tym dowiedzieć? Może miałem wyjechać? Może miałem zmienić swoje życie? Nigdy nie wierzyłem w przypadki, w zrządzenia losu, w kogoś, kto tam na górze planuje nasze życia. To ja decydowałem, co zrobić, jak się zachować, co powiedzieć. Kontrolowałem się i nigdy nie rozumiałem tych zagorzałych katolików, którzy za wszystko obwiniali Boga. To nie tak, że nie wierzyłem, po prostu nie sądziłem, że coś się może zdarzyć bez naszego przeanalizowania, bez naszego wyboru. Nie lubiłaś, gdy zaczynałem podważać wartości, które przekazywaliście mi z ojcem, bo tak zostaliście wychowani. Byłem samodzielny, sam o sobie decydowałem i wszystko, co robiłem było zamierzone przeze mnie, a nie przez przypadek.
Ale nie pojmowałem jednej rzeczy. Dlaczego akurat ty? Dlaczego akurat ty miałaś cierpieć? Przecież i tak dużo przeżyła, a los dalej cię karze. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że kiedyś, gdy przyjadę do Warszawy w rodzinnym domu, ciebie nie będzie. Że nie będziesz mnie poprawiać jak to miałaś w zwyczaju, że nigdy już nie powiesz, że jesteś ze mnie dumna. Bałem się myśleć, że kiedyś cię zabraknie. Wątpiłem, że sobie poradzę, gdy zostanę bez ciebie. To ty byłaś moim aniołem stróżem, który był zawsze w pobliżu.
- Mamo, ty nie możesz mnie zostawić. - szepnąłem w eter nie zwracając uwagi na spadające z nieba krople, które wplątywały się w moje włosy i moczyły kurtkę. Nie chciałem ich widzieć, nie chciałem ich czuć. Nie mogłem sobie poradzić z wczorajszym wydarzeniem, a co dopiero z deszczem. Chciałem zostać tutaj, w Londynie, na tej przeklętej ławce i się obudzić. Obudzić się z tego chorego koszmaru i wrócić do mojej zwykłem rzeczywistości. Do mamy, która nie umierała, do dziewczyny, teraz chyba już byłej dziewczyny, która nie ma, do czego pretensji. Czy to tak dużo, że chciałem być szczęśliwy? Czy to tak dużo, że chciałem trochę idealności w tym nieidealnym życiu?
Deszcz padał, a ja nie ruszałem się z miejsca. Nic się nie liczyło. Przełykałem gorzkie łzy, które nawet nie wiem, kiedy zasłoniły mi obraz przed oczami, a teraz gromadziły się w kącikach oczu. Nie czułem nic poza przenikającym zimnem, które próbowałem również zignorować. Moje ubrania przemokły przyklejają się do wychładzającej się powoli skóry, która stanowiła jedyną ciepła część tego obrazka. Miałem zamknięte oczy, ale to nie powodowało, że łzy nie mieszały się z tak charakterystycznym dla londyńskiej pogody, deszczem.
- Proszę Pana! - otworzyłem oczy spoglądając na ubraną w żółty przeciwdeszczowy płaszcz dziewczyną potrząsającą moim ramieniem. - Wszystko dobrze? Dobrze się Pan czuje? Zadzwonić do lekarza?
Potrząsnąłem głową starając się odzyskać panowanie nad przemarzniętym ciałem. Kobieta patrzyła na mnie jeszcze niepewna czy za chwilę nie zemdleję albo czy nie usnę na ławce.
- Wszystko w porządku. - zapewniłem siląc się na uśmiech, który musiał wyglądać na dziwny na wyziębionej, pokrytej łzami twarzy. Starałem się wyglądać na przekonującego, jednak chyba mi się nie udało, bo brunetka chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę jednej ze starych kamienic, które okalały park.
Była drobna i niższa ode mnie o głowę, ale jej siła była wręcz nieopisana. A może to moje ciało lgnęło do cieplejszego miejsca, gdzie mogłoby wrócić do względnej stabilności? Poprowadziła mnie do wyglądających na stare schodach i cały czas mnie trzymając otworzyła jedne z drzwi znajdujących się na piętrze. Weszliśmy do małego, ale gustownie urządzonego mieszkania, które musiało być zamieszkiwane przez brunetkę. Pomogła mi zdjąć kurtkę i uśmiechając się serdecznie zmierzyła mnie wzrokiem. Musiała być ode mnie młodsza, bo jej cera była gładka, nienaznaczona pierwszymi zmarszczkami czy innymi symbolami upływu lat.
- Dziękuję - powiedziałem opierając się moją mokrą bluzą o drzwi i wpatrując się w ściągającą płaszcz kobietę. Sprawiała wrażenie, że te słowa zakończyły naszą rozmowę, jednak po chwili wyciągnęła z najwyższej półki z zasuwanej szafy, której wcześniej nie zauważyłem plik ręczników i ubrań.
- Łazienka to drugie drzwi po lewej stronie. Przebierz się, wysusz, a ja tym czasem zrobię herbatę, bo wygląda Pan…
- Zbyszek, nie mów do mnie Pan, bo czuję się stary. – Mruknąłem pod nosem wywołując śmiech u mojej wybawczyni. Uśmiechnąłem się i widziałem, że ona też to zrobiła.
- Jestem Eadlyn. W takim razie przebierz się i wysusz, Zbyszku - uśmiałem się słysząc moje imię tak zabawnie brzmiące z jej angielskim akcentem.- Wyglądasz jak trup, a ja nie chciałabym mieć tutaj kostnicy.
Roześmiałem się widząc jej minę, gdy wypowiadaniu ostatniego słowa i ruszyłem w wyznaczony kierunku, w którym rzeczywiście znajdowała się łazienka. Wyłożona białymi płytkami odpowiadała mojemu wyobrażeniu typowych brytyjskich domów. Idąc za rada Eadlyn przebrałem moje ubranie, z których w dalszym ciągu kapała woda tworząc pode mną sporą kałużę na jakieś spodnie od dresu i wyglądający na nienoszony ciemny sweter. Wycierając włosy z deszczowych kropelek usłyszałem zza drzwi głos dziewczyny mówiący, żebym rozłożył mokre rzeczy na suszarce do ubrań stojącej w roku pomieszczenia.
Po dobrym kwadransie wyszedłem z łazienki, cały czas zakłopotany, że wpakowałem się do domu zupełnie obcej osoby. Jednak brunetce zdawało się to nie przeszkadzać. Zagoniła mnie ruchem ręki do salonu, gdzie pojawiła się po chwili z dwoma kubkami, z których unosiła się para.
- Herbata dobrze ci zrobi. – powiedziała podając mi do ręki naczynie, które miało mnie skutecznie rozgrzać. Zamoczyłem posiniałe wargi we wrzącym naparze pozwalając, aby fala ciepła omiotła moje ciało. Wydałem z siebie pomruk aprobaty czując smak soku z malin, którym tak często słodziłaś mi desery, kiedy jeszcze chodziłem do przedszkola.
- Nie boisz się wpuszczając do domu obcego mężczyznę? - zapytałem odkładając kubek z zabawnym rysunkiem na szklany stolik stojący obok nas. Eadlyn spojrzała na mnie spod wachlarza ciemnych rzęs i zaczesała pacami do tyłu swoje długie, ciemne włosy.
- Nie wyglądałeś przed okno na wyrzutka społeczeństwa tylko na kogoś, kto potrzebuje herbaty - stwierdziła powodując w moim cieple ciepło, które tym razem nie było spowodowane ciepłym napojem. Patrzyła na mnie w skupieniu, dokładnie przyglądając się każdemu mojemu szczegółowi jakby chciała dowiedzieć się czegoś więcej, czegoś, czego nie powiedziałem. Dopiero, gdy z głębi mieszkania dobiegł ją jakiś dźwięk zerwała się na równe nogi. - Przepraszam na chwilę - oznajmiła, a po chwili wróciła z malutkim zawiniątkiem, którym okazało się sześciomiesięczne dziecko, które musiało się przed chwilą obudzić. - To mój synek, Caden.
Otworzyłem szerzej oczy i wpatrywałem się w uśmiechającego się do mnie małego chłopca, którego szare oczy lustrowały mnie jak chwilę wcześniej jego rodzicielka. Dziewczyna zdecydowanie bardziej spięta ponownie usiadła na kapanie obok mnie trzymając maleństwo na rękach. Widząc moje zmieszanie oraz spięcie rzuciła w pełni już teraz rozluźniona.
- Nie martw się. Zaraz nie wróci jesgo tatuś, którego powinieneś się bać - głaskała czoło synka patrząc z rozbawieniem w moją stronę. - Rozstaliśmy się krótko przed tym jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Stare dzieje - uśmiechnęła się w moją stronę, a ja miałem ochotę w tym momencie dać w twarz temu człowiekowi. Za to, że zostawił kobietę, która ma w sobie tyle dobra i empatii.- Lepiej wyglądasz.
- To w takim razie chyba czas się zbierać. Jeszcze raz dziękuję. Za wszystko - powiedziałem z zakłopotaniem. - Muszę jeszcze znaleźć hotel, ale chyba w centrum nie będzie takiego problemu.
Pokiwała głową, jednak jej spojrzenie mówiło mi, że zaraz powie coś jeszcze. Coś, co ostatecznie miało zmienić moje życie. Pocałowała malca i ponownie na mnie spojrzała, tym razem bardziej pewnie nadymając wargi.
- Nie pozwolę ci wychodzić nigdzie w taką pogodę, bo znowu się zawiesisz i ja cię tym razem nie uratuję - skwitowała, a moja szczęka opadła to podłogi. Nie umiałem się ruszyć. - Będziesz spać na kanapie.
I takim sposobem mamo, po położeniu Cadena do łóżeczka i kilku kieliszkach portugalskiego wina, które przywiozła jej jakaś koleżanka opowiedziałem jej swoją historię, całą. A ona nie starała się mnie pocieszyć, pozwoliła mi się wygadać, nie komentując tego wszystkiego. Czułem, że mnie rozumie. Tego potrzebowałem, wysłuchania.
***
– Wróciłam! – usłyszałem twój krzyk, a tuż po nim dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wejściowych. Podniosłem głowę z nad czytanej przed chwilą książki i spojrzałem na ciebie coraz cięższymi ze zmęczenia powiekami. Przywitałaś mnie pełnym czułości uśmiechem, a ja próbowałem nie skupiać się na zawiązanej wokół twojej głowy wielobarwnej chuście. Dalej z trudem dochodził do mnie fakt, że w bliskiej przyszłości może ciebie zabraknąć, ale od powrotu do kraju starałem się dobrze spożytkować każdy następny dzień, nie wiedząc ile nam ich jeszcze zostało. Coraz trudniej mi było wstawać rano z łóżka i mierzyć się z kolejnym korkiem, gdy wiozłem cię na setką, a może nawet tysięczną wizytę od lekarza, z której i tak miałaś wrócić z uśmiechem na twarzy. Wiem, że nie chciałaś mnie ranić, nie mówiłaś mi prawdy z miłości. Ale ja i tak wiedziałem swoje; tak cholernie bałem się, że pewnego razu już nie wsiądziesz z powrotem do mojego samochodu.
Wróciłem do Warszawy blisko cztery miesiące temu, a przez te kilkanaście dni mojej nieobecności udało mi się rozłożyć całą tą sytuację na czynniki pierwsze i ułożyć to wszystko w głowie. Bardzo dużo było w tym zasługi Eadlyn, która jednym spojrzeniem sprawiała, że wylewałem z siebie wszystkie żale. A ona? Słuchała mnie uważnie długie godziny nie narzekając, a po prostu doradzając. Chłonąłem jej obecność, każdy jej uśmiech, każdy jej grymas, gdy odrzucała kolejne połączenia od biologicznego ojca Cadena. Bardzo dużo rozmawialiśmy, a ona pomogła mi poznać tę część mnie, o której posiadanie nawet bym się nie podejrzewał. Nie rozumiałem, co takiego miała w sobie, że nie ważne było miejsce naszych rozmów, ale słowa. Czasem siedzieliśmy na skórzanej kanapie w salonie patrząc na deszczową pogodę panującą za oknem, a kiedy indziej zajmowałem bujany fotel w pokoiku chłopca, podczas, gdy ona zajmowałam się synem. Od naszego pierwszego spotkania tylko jedno było niezmienne. Zawsze, niezależnie od miejsca, czasu czy też pogody za oknem towarzyszyły nam dwa kubki z parzącą gardło herbatą.
Ostatniego wieczora przed moim wyjazdem to właśnie ona była powierniczką wszelkich moich obaw, bo zwyczajnie się bałem. Nie wiedziałem jak zachować się w stosunku do ciebie, jak rozmawiać, jak mówić, że cię kocham. Ale brunetka była pewna, że nie mogę ukrywać, że byłem świadkiem tamtej rozmowy. Zrobiłem, tak jak prosiła i pierwszymi słowami, które wypowiedziałem w twoją stronę były słowa "Wiem o wszystkim". Nie było mi łatwo to powiedzieć, bo gdy tylko cię zobaczyłem poczułem jak w kącikach gromadzą mi się łzy. A ty przytuliłaś mnie i powiedziałaś "Wszystko będzie dobrze". Czy to nie paradoks? To ja powinienem cię pocieszać, to ty myśląc schematycznie powinnaś być zapłakana i smutna. Ale wiedziałem, że to tylko pozory, że tak naprawdę wypłakujesz nocami w poduszkę łzy, zagryzając wargi, aby zdusić szloch. Musiałem być przy tobie, bo czułem, że tylko tak mogę cię wesprzeć. Przepraszam, bo inaczej nie umiałem.
– Jak minął dzień? – zapytałem zerkając na ciebie znad czytanej książki, którą oparłem na brzuchu. Zaśmiałaś się serdecznie, jednak widziałem ile siły wkładasz w ten prosty gest. Czułem, że nie mogłem cię zostawić z tym wszystkim samej, bo przecież ty też nie zostawiłaś mnie, gdy złamałem nogę czy rozstałem się z moją pierwszą wielką miłością. Chciałem razem z tobą wygrać, nagrodę najcenniejszą ze wszystkich – twoje życie.
– Ciekawie, ciekawie – usiadłaś na fotelu zakładając nogę na nogę. Przekrzywiłaś głowę i z troską w oczach zlustrowałaś mnie spojrzeniem. – Nie mówiłeś mi, że rodzice Michała będą odnawiać przysięgę małżeńską. Ale nieważne. – machnęłaś ręką ucinając temat, który mógłby się skończyć wspominaniem ojca. Nigdy nie lubiłaś patrzeć wstecz, bo wiedziałem, że nie ze wszystkich swoich wyborów byłaś zadowolona. Liczył się ten dzień, ta godzina i to, co się aktualnie działo. – Dzwoniłeś do tej twojej ukochanej?
Westchnąłem przeciągle omiatając oczami sufit i posyłając ci po raz kolejny kpiące spojrzenie. Odpowiedziałaś ty samym nachylając się w moją stronę. Widziałem rozbawione ogniki w twoich oczach i doskonale wiedziałem, jaki dzień sobie przypominasz. To był ciepły wieczór, jedyny raz, gdy upiłem się w twojej obecności, a ty nie byłabyś sobą gdybyś tego nie wykorzystała. I chcąc nie chcąc wygadałem się, że Eadlyn jest dla mnie kimś więcej niż dobrą przyjaciółką. Usilnie wypominałaś mi mój strach przez wyznaniem jej tego wszystkiego przy każdej możliwej okazji. Zmrużyłem oczy czując błąkający się po mojej twarzy uśmiech. Ostatnio nawet zaproponowałaś, że kupisz mi bilet, jednak przecież niedawno wróciłem z wycieczki do Londynu. Byłem częstym gościem w mieszkaniu brunetki, jednak ani tobie, ani jej zdawało się to nie przeszkadzać.
– Też się bałam takich wielkich słów, Zbyszek – dotknęłaś subtelnie mojej dłoni, a ja poczułem przebiegające po plecach dreszcze. Twoje oczy wpatrywały się w moje z nieopisaną wręcz upartością. – Jeszcze się trzymam i jakby miało się coś zmienić zaczekam z przejściem na tamten świat do twojego powrotu.
– Mamo, nawet tak nie żartuj – żachnąłem się spinając mięśnie, na co ty tylko zaśmiałaś się perliście, a twój śmiech rozszedł się echem po reszcie domu. Nie wiedziałem, co widzisz w tym zabawnego, ale nie mogłem przełknąć twoich arcyzabawnych żartów odnośnie śmierci.
– Spokojnie, spokojnie, bo zmarszczek dostaniesz i nikt cię nie zechce – odparłaś z niebywałą wręcz lekkością, a ja miałem ochotę tylko popukać się w głowę w geście dezorientacji. – A ja chciałabym się doczekać wnuków.
Zmarszczyłem brwi spoglądając na ciebie z niedowierzaniem. Nie byłem nastolatkiem, a ty byłaś moją matką i kobietą, abyś tłumaczyła mi skąd się biorą dzieci. Nie umiałem sobie wyobrazić naszej rozmowy o moich doświadczeniach seksualnych, a szczególnie takowych z Angielką. Wydawało mi się to kompletnie niedorzecznie, więc ścisnął twoją dłoń parskając pod nosem. Czasem wydawałaś mi się bardziej bezpośrednia niż ja, a przecież miałaś dorosłego syna i lada moment mogłaś umrzeć.
– Ale my… - próbowałem jakoś uciąć temat, jednak nawet nie dałaś mi dokończyć zdania.
– Caden wydaje się być cudownym dzieckiem – puściłaś mi oczko rozsiadając się wygodniej w bujanym fotelu i nie spuszczając ze mnie wzroku. Gdy widziałaś, że dalej siedzę i myślę nad twoimi słowa rzuciłaś: – Bilet masz na szafce w kuchni i jak stchórzysz możesz nie wracać do domu.
Muszę przyznać, że wbiło mnie w fotel, jednak, gdy zapytałem skąd wiedziałaś, że akurat wtedy bym poleciał uśmiechnęłaś się tajemniczo i kazałaś nie spóźnić się na samolot.
***
Przestępując z nogi na mogę stałem przed zabytkową kamienicą obracając w dłoniach telefon. Słońce zaczynało chować się już za coraz to innymi budynkami, a właścicielki mieszkania nadal w nim nie było. Dzwoniłem, pisałem smsy, dzwoniłem, pukałem – nic. Zaczynałem się martwić zważając na to, że zbliżała się pora usypiania Cadena, który nie umiał zasnąć w innym miejscu niż we własnym łóżeczku słuchając szumu wody. Usiadłem na kamiennych, lekko zniszczonych schodkach czytając nieodebrane wcześniej maile.
– Erick, puść mnie – usłyszałem znajomy głos i momentalnie spojrzałem w tamtą stronę. – Nie masz prawa do kontaktów z Caden’em.
Wstałem wpatrując się w wyłaniającą się zza budynku parę ludzi. Nie musiałem ich widzieć, aby stwierdzić, że to niesamowicie wzburzona Eadlyn, która prowadziła wózek z zapewne zasypiającym synkiem. Nie znałem tylko tego mężczyzny, jednak podświadomie czułem, że jego towarzystwo nie jest brunetce na rękę. Podszedłem bliżej i poczułem jak boleśnie serca obija mi mostek, gdy tylko nawiązałem kontakt wzrokowy z nieco wystraszoną dziewczyną. Uśmiechnąłem się nieśmiało w jej kierunku, jednak ona wzruszyła tylko ramionami.
– Kochanie, nareszcie wróciłeś – podeszła do mnie szybkim krokiem delikatnie muskając ustami mój policzek. Starałem się opanować zdziwię wlewające się powoli na moją twarz, jednak po kilkunastu, może kilkudziesięciu sekundach zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. Uśmiechnąłem się do niej w najbardziej czuły sposób, a zdezorientowanego chłopaka obrzuciłem obojętnym spojrzeniem. – Caden ma już ojca, lepszego niż ty mógłbyś być kiedykolwiek.
Blondyn omiótł nas wzrokiem po raz ostatni i posyłając w moją stronę jadowity uśmiech odwrócił się na pięcie i zwyczajnie odszedł. Nie mogłem pohamować parsknięcia śmiechem, gdy jego sylwetka zniknęła mi z pola widzenia.
– Przepraszam, Zbyszek – dziewczyna ścisnęła moją dłoń, drugą szukając w torbie kluczy od mieszkania. – To było pierwsze, co przyszło mi do głowy. Jezu, jaka ja jestem głupia! Coś z mamą?
– Nie, dlaczego pytasz? – zapytałem przejmując od niej wózek malucha, która gdy tylko mnie zobaczył wyciągnął rączki w moją stronę. Uśmiechałem się do dziecka poruszając jego pojazdem, gdy jego matka starała się znaleźć w swojej nieco zbzikowanej duszy odpowiedź na moje pytanie.
– Przyjechałeś bez zapowiedzi, dzwoniłeś. Nie mogłam odebrać, bo od dobrej godziny próbowałam spławić Ericka. – wzdrygnęła się na samo wspomnienie ojca Cadena, a ja mimowolnie zrobiłem to samo.
Wzruszyłem ramionami podając jej roześmianego chłopca, aby samemu wnieść niebieski wózek na odpowiednie piętro. Szepnęła ciche „dziękuję”, gdy przekroczyliśmy próg mieszkania, a ja zaproponowałem, że zrobię nam herbatę. Ona w tym czasie położyła spać dziecko, a gdy wróciła herbata parowała już z dwóch postawionych na stole kubków. Opadła obok mnie na kanapę, jednak po chwili usiadła na niej po turecku odwracając się w moją stronę.
– To wyjaśnisz mi, czemu przyjechałeś czy mam zgadywać? – zapytała z dziecięcą radością nadymając policzki. Zaśmiałem się widząc pewność w jej oczach oraz upór, zupełnie jak w twoich, mamo.
– Mógłbym być twoim „kochaniem” – palnąłem bez namysłu powodując obfity rumieniec na jej twarzy. Potarłem kark w geście irytacji, bo jak zwykle musiało mi się coś wymsknąć. Eadlyn siedziała cicho obejmując kubek rękami, a ja bawiłem się zapiętym na nadgarstku zegarkiem. – Znaczy mama mnie tu przysłała, bo sam chyba nigdy bym nie miał tyle odwagi.
– Idealny Zbigniew Bartman stchórzyłby? – uśmiechnęła się zabawnie akcentując moje imię. Uwielbiałem jak to robiła, bo zawsze przechodziły mnie przyjemne dreszcze.
– Eadlyn, ale obiecaj, że nie będziesz się ze mnie śmiała – powiedziałem w pełni poważny chwytając jej kubek i odkładając go na stolik. Widziałem jak przełknęła ślinę kiwając głową. – Nawet nie wiem jak to powiedzieć.
– Czasem słowa nie są potrzebne – szepnęła tak cicho, że gdybym nie skupiał się na jej drobnej osobie w całości nie było by mowy o tym, że to usłyszę. Zaśmiałem się budząc na jej twarzy jeszcze większe zmieszanie. Zgodnie z jej poradą, złotą myślą czy jakby to inaczej nazwać dotknąłem opuszkami palców jej rozgrzanego policzka jakby była porcelany, która mogłaby rozlecieć się przy najmniejszym ruchu. Patrzyła na mnie spod długich rzęs, a ja czułem się jakbym latał, co najmniej trzy metry nad niebem. Nachyliłem się w jej stronę muskając jej pomalowane błyszczykiem usta po raz pierwszy; starałem się być delikatny, nie chciałem jej spłoszyć, wystraszyć.
To był najpiękniejszy dzień mojego życia, dziękuję mamo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz